Reklama

Bohaterami z pewnością się nie czujemy

O metodach udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej wie jak mało kto. - W mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie przekazywane są tradycje strażackie – zapewnia w rozmowie z TYGODNIK-iem Tomasz Witkowski, pochodzący z gminy Jastrząb, a mieszkający i pracujący na co dzień w Szydłowcu ratownik wodny. Kilka dni temu, pilnując bezpieczeństwa nad jastrzębskim zalewem, wspólnie z kolegami z drużyny WOPR uratował młodego człowieka. Jaki przebieg miała akcja, co wydarzyło się w wodzie i wreszcie czy można go określać mianem herosa?


TYGODNIK: W czasie wakacji, zalew w Jastrzębiu jest jednym z tych zbiorników z którego chętnie korzystają nie tylko mieszkańcy powiatu szydłowieckiego. W upalną i słoneczną niedzielę nic nie zapowiadało, że może dojść do tragedii?

T. WITKOWSKI, RATOWNIK WODNEGO OCHOTNICZEGO POGOTOWIA RATUNKOWEGO: - Nie powiedziałbym, iż był to spokojny dzień. Ta niedziela, w porównaniu do poprzedniej raczej nie mogła uśpić naszej czujności. Interweniować musieliśmy głównie podczas naruszania zasad kapiących się w specjalnie wyznaczonej do tego strefie. Nie pozwalamy oczywiście, by kapiący się oddalali się od brzegu, bądź przekraczali wyznaczoną przez tzw. bojki granicę. Musieliśmy zachować czujność, koncentrację i skupienie. Trudność akcji ratowniczej polegała na tym, by pewne działania udało się synchronizować. Działaliśmy we trójkę. Ratownik, który znajdował się na brzegu, musiał szybko, w krótkim odstępie czasu zamknąć kąpielisko. W momencie kiedy udzielaliśmy pomocy poszkodowanemu, w wodzie oprócz nas nie mogło być nikogo. Dzięki temu mieliśmy możliwość błyskawicznego reagowania.

Mężczyzna próbował pokonać zalew z jednego brzegu na drugi. W którym momencie zauważyliście, że dzieje się z nim coś złego?

- Szerokość zalewu to ok. 200 metrów. Problem polegał na tym, iż człowiek nie znajdował się na wysokości naszego miejsca, posterunku. Z pewnością gdyby był bliżej brzegu, dostęp do niego byłby łatwiejszy. Kiedy zauważyliśmy, że ma kłopoty z utrzymaniem się na powierzchni, musieliśmy reagować natychmiastowo. Na szczęście historia zakończyła się happy endem. Przez kilka sekund znajdował się pod wodą. Musieliśmy zanurkować. Za pierwszym razem, kiedy to zrobiłem i nie zauważyłem mężczyzny pojawiła się obawa, że akcja najzwyczajniej w świecie może się nie udać. W głowie pojawiła się niezbyt przyjemna myśl. Zawsze w takiej sytuacji, kiedy u człowieka grają emocje, nie jest łatwo panować nad stresem. Mieliśmy obawy, że prąd wody mógł ściągnąć go w inne miejsce. Rozpoczęliśmy walkę z czasem, którą udało się wygrać.

Kiedy był pan pewien, że tego człowieka uda się uratować?

- Stracił przytomność. Szedł na dno. W momencie kiedy holowaliśmy go do brzegu, nie oddychał. W ferworze akcji, w wodzie nie można było tego zbadać. Najistotniejsze było jednak to, by mężczyzna nie stracił symptomów życia. Nie dopuszczaliśmy do siebie takiej możliwości, że akcja po prostu nie powiedzie się. Obawy o jego zdrowie minęły w momencie kiedy udało się do niego dotrzeć i wyciągnąć na brzeg. Działaliśmy zgodnie z zaleceniami na szkoleniach Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego w Radomiu. Zarówno ja, jak i koledzy, którzy mi pomagali byliśmy pewni, że wszystko uda się. Nie straciliśmy nadziei. W takiej sytuacji różne myśli mogą przebiegać przez głowę. Ale najważniejsza jest taka by ocalić życie. To nasza pierwsza tak poważna akcja. Super, że okazała się skuteczna.

O ludzkim życiu i zdrowiu w takich sytuacjach decydują zwyczaj ułamki sekund. Podobnie było pewnie i w tej akcji.

- Obawialiśmy się najbardziej tego, iż może dojść do niedotlenienia, powyżej 4 minut. W takiej sytuacji w mózgu dochodzi najczęściej do nieodwracalnych zmian. Nam udało się przywrócić czynności życiowe szybko, bo w ciągu 2 minut. W momencie kiedy wróciła akcja serca i oddech, byliśmy pewni, że wszystko jest OK. Byłem jedną z tych osób, które odetchnęły z ulgą. Poszkodowanym wystarczyło tylko zaopiekować się do przyjazdu zespołu pogotowia ratunkowego. Wskakując do wody miałem świadomość, że czeka nas walka z czasem.

Ratownik w takiej sytuacji działa jak automat – powtarzają wielokrotnie ci, którzy doświadczyli podobnej sytuacji. W pana przypadku też tak było?

- Będąc uczestnikiem wielu kursów i szkoleń zastanawiałem się jak to jest, kiedy człowiek znajdzie się w takiej sytuacji. Po pierwsze, czy podoła zadaniu. Po drugie, czy będzie miał czas na myślenie. Co w moim przypadku było kluczem? Sam nie wiem. Być może predyspozycje psychiczne, a być może coś innego. Warto podkreślić, że nie było chwili zwątpienia. Działałem jak zaprogramowany, wiedząc jak należy się zachować w takiej sytuacji. Panika i strach były nam obce. Warto podkreślić także rolę kolegów: Karola Brachy i Krystiana Madeja. Spisali się kapitalnie. Razem, pracujemy ze sobą drugi sezon, zabezpieczając teren kąpieliska. Dla kolegi który pomagał nam w akcji był to dopiero drugi dzień w pracy. Wykazał się niesamowitym opanowaniem i zimną krwią. Przygotował nam miejsce do przeprowadzenia resuscytacji. Praca zespołowa przyniosła kapitalny efekt. Z pewnością byłoby trudniej, gdyby było nas mniej. Jeden człowiek nie zrobi wszystkiego.

Mężczyzna, w momencie kiedy udało wam się przywrócić czynności życiowe był świadomy tego co się stało?

- Z taką sytuacją spotkałem się po raz pierwszy w życiu na żywo. Dotychczas zachowanie człowieka, który odzyskał przytomność po tym, jak się topił widziałem jedynie na filmach instruktażowych. Na nagraniach, pokazywane są osoby zdolne do kontaktu. W tym przypadku było inaczej. Poszkodowany walczył o oddech, w pewnej chwili nawet wymiotował. Przytomność nie wróciła na tyle, by można było z nim nawiązać jakikolwiek kontakt. Poprawę widać było natomiast z minuty na minutę. Twarz z blado-sinej, nabrała naturalnych kolorów. Oznaczało to jedno. Krążenie wróciło. Oddech również.

Po tym, co się stało mieliście okazję z nim porozmawiać, spotkać się?

- Z ostatnich informacji jakie do mnie dotarły wynikało, iż ten mężczyzna przebywa w szpitalu. Wiem również, że ktoś z rodziny próbował się z nami skontaktować. Dla nas to nie jest najważniejsze. Od podziękowań i miłych słów istotniejsze jest jednak ludzkie życie. Super, że wszystko zakończyło się pomyślnie. Największą satysfakcją było to, iż akcja powiodła się i człowiek żyje.

Zakładaliście czarny scenariusz?

- Nawet gdyby tego człowieka nie udało się uratować, z prawnego punktu wiedzenia nic by nam nie groziło. Jestem jednak pewien, że psychika byłaby na tyle zszargana, by nie myśleć o powrocie do pracy na kąpielisku. Sukces w takiej postaci stanowi dla nas wieka motywację do tego by pracować w kolejnych tygodniach równie ciężko. W to co robimy wierzymy od początku do końca.

W niemal każdej wypowiedzi podkreśla pan rolę kolegów. Czujecie się bohaterami?

- Gdyby nie było nas w komplecie i gdybyśmy tak dobrze ze sobą nie współpracowali, akcja mogłaby mieć inny finał. Herosami się nie czujemy. Czujemy natomiast satysfakcję, iż czas jaki spędziliśmy na treningach, szkoleniach nie poszedł na marne. Z racji doświadczenia, staram się podpowiadać kolegom. Przed rozpoczęciem sezonu stawiamy sobie poprzeczkę wysoko. Mamy ambitne plany. Oni widzą, że dużo łatwiej się nam pracuje. Korzyści płynące z akcji są dużo większe niż tytuły. Nie ma sensu by ktoś przypinał nam łatkę wielkich bohaterów. To nie w moim i kolegów stylu. Wręcz przeciwnie, chcemy uniknąć rozgłosu. Bardziej zależy nam na tym, by marka Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego została dostrzeżona, niż pojedyncze sukcesy. Nie na tym to wszystko polega.



Czy wiesz, że...
Tomasz Witkowski ma 26 lat. Pochodzi z gminy Jastrząb. Mieszka i pracuje w Szydłowcu. - Tradycje ratownicze nie są mi obce. Ze służbami związani byli m.in. pradziadek, który był jednym z założycieli OSP w Grzybowej Górze. Mój tata służył w OSP w Gąsawach – tłumaczy nasz rozmówca.



 
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Szydlowiecki.eu




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do