
Przykre wspomnienia, dodatkowe doświadczenie w życiu, ale i ogromna radość, że udało się przeżyć to, czego nie życzyliby najgorszemu wrogowi. Do Bożego Narodzenia 1981 roku rodzina państwa Markowskich wraca myślami, ilekroć przychodzi czas świątecznych przygotowań. Choć te wspomnienia są niczym zły sen i trudno je wymazać z pamięci, trudno tuszować historię, w której brat strzelał do brata...
Grudzień 1981 roku. Zanim przyszły święta Bożego Narodzenia, była pamiętna data 13 grudnia, kiedy to niespodziewanie dla wszystkich, źli ludzie zabrali Andrzeja Markowskiego nie wiadomo gdzie i po co. Jego żona Aleksandra Markowska pracowała wówczas w szpitalu, w pracowni patomorfologicznej. Dwoje dzieci było wtedy w wieku szkolnym: córka miała 14 lat, syn - 8 lat.
- Trudno było wtedy myśleć o świętach, przygotowaniach do wigilii, kiedy nie wiedziałam nawet, gdzie zabrano męża i co się z nim dzieje. Co więcej, kiedy zostałam sama z dziećmi bardziej skupiłam się na tym, by zapewnić im bezpieczeństwo, tym bardziej, że pamiętnej nocy wywalono nam łomem drzwi do mieszkania w bloku. To było jak potworny napad. Razem z córką chciałyśmy uniemożliwić wejście do mieszkania złym ludziom, ale kiedy zobaczyłam łom tuż obok pleców córki, uświadomiłam sobie, że wszelki opór jest daremny. Kiedy zgłosiłam to odpowiednim służbom, usłyszałam, że trzeba było ich wpuścić do mieszkania to, by do tego nie doszło. Po trzech dniach dopiero wprawili nam drzwi. To było jak jakiś koszmar - wspomina Aleksandra Markowska.
Te wydarzenie niewątpliwie odcisnęły trwały ślad w pamięci dzieci. Chłopiec przez czas jakiś się jąkał, córka zamknęła się w sobie, tłumiąc negatywne emocje. Był strach, lęk i niepewność jutra. Tym bardziej, że pani Ola otrzymała wypowiedzenie z pracy, następnego dnia została przywrócona, ale przeniesiona do Sanepidu. Myślenie o zbliżających się świętach nie było wtedy najważniejsze, to był smutny czas...
- To był najgorsze święta w moim życiu. Dzieci nie miały ojca na wigilii, nie mogliśmy rodzinnie przeżywać Bożego Narodzenia. Spędzaliśmy ten czas we troje, gdyż wprowadzenie godziny policyjnej uniemożliwiało kontakty rodzinne i towarzyskie - dodaje pani Ola.
- Życzliwi ludzie, duch autentycznej solidarności w narodzie pozwolił jednak przetrwać ten trudny czas. Pamiętam, jak któregoś dnia w naszych drzwiach stanęła żywa choinka, którą przynieśli koledzy męża. Od nich dostałam również pieniądze - choć nie chciałam przyjąć - mówili "bierz, nie histeryzuj, bo nie wiadomo kiedy i na co będą potrzebne". Ks. Czesław Wala przekazał kawałek zrazówki na święta dla internowanych. To były drobne, ale bardzo wtedy znaczące gesty. Pamiętam, jak zawołała mnie kierowniczka sklepu pytając, czy zrobiłam już zakupy. Na odpowiedź, nie - zaprosiła mnie na zaplecze, gdzie czekał kawałek schabu i wędlina na święta. To była fizyczna, namacalna solidarność, nie ideologiczna.
Kiedy w wigilię dzieci poszły spać, pani Aleksandra poszła na Pasterkę. Tam, ks. Tadeusz Jędra, ówczesny proboszcz, ogłosił z ambony, że internowani są w areszcie na Piaskach, że będzie można jechać na widzenie w drugi dzień świąt.
- Nie pamiętam już dokładnie, co ze sobą zabrałam, bo też nie wiedziałam, co pozwolą zostawić mężowi, ale pamiętam, że miałam ze sobą opłatek. Co więcej, kierowca taksówki z Kielc, który wiózł nas do aresztu wiedząc, gdzie i po co jadę nie wziął pieniędzy za kurs. To też było bardzo budujące w tamtym czasie - wspomina.
- Skoro Bóg dał przeżyć, to znaczy, że tak miało być. Ta ofiara i to cierpienie na pewno się opłacały, bo przyniosły upragnioną wolność. Utwierdziło w przekonaniu, że oni są źli, że trzeba im stawić czoła, bo jak mógł brat do brata, Polak do Polaka strzelać? To dowodziło, że trzeba walczyć o swoją godność.
- Wtedy pierwszy raz w życiu, puste miejsce przy wigilijny stole było fizycznie puste - dodaje pan Andrzej.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie